Ekspedycja Nadwarciańska
  ZIMOWA WYPRAWA DOLINĄ WARTY 2009
 

 

Te wyprawę planowałem od dawna, zawsze jednak brakowało tego ostatecznego zrywu. Tej zimy nie odpuściłem i zamierzałem w ciągu doby pokonać Nadwarciański Park Krajobrazowy od granicy do granicy. Brakowało tylko odpowiedniej scenerii, a mianowicie śniegu i mrozu. W pierwszych dniach stycznia przyszła ta niespodzianka. Pozostał tylko wybór kompana, a z tym jest jeszcze gorzej. Mało jest, a może w ogólne w naszym powiecie amatorów turystyki ekstremalnej. Zaproponowałem wspólną przechadzkę 17-letniemu Piotrowi Durskiemu, uczestnikowi mojej wiosennej ekspedycji. Znamy się od dawna. Zgodził się bez wahania. Po tygodniowych przygotowaniach, spotkaliśmy się o 8.30 w Sługocinie, w tygodniu, kiedy przez Polskę przechodziła fala największych mrozów.

Po drobnych zakupach w wiejskim sklepie z błogosławieństwem sprzedawczyni ruszyliśmy w drogę. Od samego początku naszym największym wrogiem obok mrozu był wiatr wiejący nam prosto w twarz. Trzeba było się sporo natrudzić, aby ochronić twarz. Pomagały ciepła czapka, kaptur i bardzo tłuste kremy. Szybko dotarliśmy do Borku Lądkowskiego, a po krótkiej przerwie do Lądu, gdzie przytrafiła mi się przykra sprawa. Właśnie gdzieś w tych okolicach odpadła mi od plecaka przytroczona karimata, a wraz z nią statyw od aparatu. Na czym będę teraz spał - pomyślałem, ale musieliśmy brnąć w śniegu dalej, dalej na zachód. Było południe, a mieliśmy za sobą już sporo kilometrów. Przy takim tempie, które narzucał licealista ze Słupcy mogliśmy za widoku zrobić jeszcze ze dwadzieścia kilometrów.

Kolejny przystanek zorganizowaliśmy sobie na wysokości Ciążeńskich Holendrów. Stoi tam opuszczony dom, w którego murach zamierzaliśmy odpocząć i przygotować ciepły posiłek. Nagle spostrzegliśmy, że uważnie przygląda nam się nieznajomy mężczyzna. Po czym zaczął tajemniczo zbliżać się do nas, a w ręku trzymał kij. Nie wiedział, kto to tu się przywlókł z daleka i co tu ma zamiar robić? To samo i my pomyśleliśmy. Okazało się, że to tubylec, Władysław Rachuba. Kiedy się upewnił z kim ma do czynienia, chętnie z nami porozmawiał. Dowiedzieliśmy się od niego wielu ciekawych rzeczy, jak to kiedyś bywało. Do grona dyskutantów dołączył samotnie mieszkający w tych łąkach pasterz pilnujący stada zwierząt należących do fermy pana Kryszaka z Ciążenia. Przedarł się przez knieje z watahą dobrze wypasionych wilczurów. Były głodne, ale nie groźne. Jeszcze wspólna fotka i musieliśmy ruszać dalej w kierunku Ciążenia. Panowie, unieśli jeszcze w górę z ciekawości nasze plecaki. Stwierdzili, że mają grubo ponad 30 kilogramów. Zgadza się, cały dom musieliśmy ze sobą taszczyć.

Ciążeń minęliśmy po prawej stronie, a później wzdłuż rzeki podziwiając jeszcze pałac masoński. Później odbiliśmy zupełnie w lewo kierując się na południowy-zachód. Po woli słońce zaczęło zachodzić za horyzont. Na starorzeczu „Przekop” spotkaliśmy znajomego z Lądku Aleksego Rdesińskiego. Wraz z kolegą łowił pod lodem ryby. Zaproponował nam podwózkę samochodem do cywilizacji, ale stanowczo odmówiliśmy. Mamy przecież inny cel i gdzie nocować też, w namiocie.

Niespodziewanie szybko, o godzinie 16.30 dotarliśmy do Białobrzegu, ale jeszcze było nam mało. Biwak postanowiliśmy rozbić nad starorzeczem „Madałowe”, które po pewnym czasie nie okazało się zbyt przyjaznym miejscem. Rozbiliśmy namiot. Ja nie miałem karimaty, którą po drodze zgubiłem, więc trzeba było skorzystać z dobra natury. Nad brzegiem zamarzniętego starorzecza wyrastała sucha trzcina. Okazała się doskonałą izolacją na podłogę namiotu.

Kiedy przygotowywaliśmy się do rozpalenia ogniska, bo temperatura szybko spadała coraz niżej, zawitali do nas niespodziewani goście. Znam dobrze Park, obyczaje i ludzi po tych terenach wałęsających się. Nie musiałem szybko medytować, aby przekonać się, że mamy do czynienia z kłusownikami. Mężczyźni zadawali dziwne pytania, sugerowali abyśmy zrezygnowali z biwakowania w tym miejscu. Blisko mieli zamiar kłusować pod lodem, bo takie techniki w tej branży też występują. Staraliśmy się nie interesować ich zamiarami. Wiedziałem, że muszę przetrwać choćby pół nocy, aby móc iść dalej. Zrezygnowałem z obywatelskiego obowiązku, aby powiadomić policję. Kłusownicy jeszcze kilka razy nawiedzali nasz namiot, aby sprawdzić czy śpimy. Coś ich jednak wystraszyło i od godziny 21.00 wokół zapanowała cisza. Drzewami i krzakami smagał jedynie mroźny wiatr.

W namiocie było dość ciepło, a to za sprawą profesjonalnej odzieży i sprzętu do ekstremalnej turystyki zimowej. Robiliśmy sobie zupy i herbatę na przemian, a później trzeba było zregenerować siły. Piotrek nie miał problemu ze snem, nawet sporo chrapał. Mi się jakoś nie chciało zasnąć, ale do czasu. Było trzeba, choć na kilka godzin. Temperatura spadła grubo poniżej zera. Nie chciało mi się wychodzić z namiotu, zwłaszcza po niepokojących odgłosach. Chyba lis krążył z ciekawości wokół naszego iglo. Siła wyższa, musiałem. Nieźle mnie przewiało, zwłaszcza odkryte części ciała. Ale co tam, pocieszałem się, że na biegunie jest teraz -40, może -50 stopni. Wróciła stamtąd niedawno Martyna Wojciechowska.

Godzina 3.00 rano. Uznałem, że wystarczy leniuchowania. Odpoczywaliśmy od 18.00 poprzedniego dnia i wystarczy. Trzeba ruszać dalej, w stronę Pyzdr. Ze zwinięciem obozu uwinęliśmy się dość szybko. Narobiliśmy sporo herbaty w termosy, zapakowaliśmy wszystko w plecaki i punkt 4.00 rano wyruszamy na ostatni blisko 20 kilometrowy odcinek drogi. Wcale nie było ciemno, biały śnieg daje dużo światła i w zasadzie czołówki nie były podczas marszu potrzebne. Wciąż było bardzo zimno i wiatr też nie zmienił swojego kierunku. Jego zamiarem było towarzyszyć nam na przeciw do końca wyprawy. Z długiego wału rozbłyskały światła Z Rataj, Pietrzykowa, Dłuska, a następnie z Pyzdr. Taka zorza daje bardzo dużo światła. Ostatnie gospodarstwa na zachód od Białobrzegu mijaliśmy bardzo ostrożnie w obawie o szczekające psy. Żadem aż do Rudy nie wyszedł nam na niemiłe spotkanie, na szczęście.

O szóstej rano byliśmy pod mostem w Pyzdrach. Stąd już tylko może dwie godziny do mety naszej wyprawy. Piotrka tempo było tak zadawalające, że aż powalało z nóg. Musiałem napić się więcej herbaty i zjeść czekoladę, bo energia uciekała. Na dodatek organizm ciągle podatny był na wyziębienie. O ile w pierwszym dniu wyprawy byliśmy rozgrzani dobrym tempem, o tyle w nocy było coraz gorzej. Do tego pojawiły się trudności terenowe. Wał do Rudy Komorskiej był kompletnie zasypany śniegiem. Trzeba było przecierać szlak. Miałem nawet chwilę kryzysu, ale szybko minął. Najbardziej dokuczał nam ból pleców, bo trzeba było dźwigać te kilogramy. Psychika zwyciężyła, bo myśl o naszym wspólnym zwycięstwie pozwalała iść dalej i dalej.

W połowie drogi do Rudy Komorskiej nad Prosną, gdzie kończy się powiat wrzesiński a zaczyna Jarociński (rozpoczynaliśmy wędrówkę na granicy powiatów konińskiego ze słupeckim) zaczynało świtać. Wokół pustka i cisza, krajobraz niczym syberyjski. Tylko my dwaj ze swoim pomysłem i bagażem przygód podążamy dalej przed siebie. Dotarliśmy do jakichś chłopskich zagród, w których rozpoczynały się codzienne obowiązki. Z jednej posesji wyskoczył na nas dobrze zbudowany pies i usiłował nastraszyć. Zrezygnował jednak, kiedy pochylaliśmy się do ziemi. Zwierzęta takie napędzają człowiekowi strachu, zwłaszcza gdy cierpi się na „psofobię”. Jeszcze kilometr i dotarliśmy do Rudy Komorskiej. Tu kończy się nasza zimowa przygoda w Nadwarciańskim Parku Krajobrazowym. Pokonaliśmy szlak zimą, pokonaliśmy samych siebie.

Wielu z naszych znajomych nie kryło zdziwienia, że przed godziną 9.00 rano byliśmy już w domach. Szliśmy jednak blisko 5 godzin nocą. Ogólnie przejście Parku szlakiem wytyczonym przez mój azymut zajęło nam 23 godziny. Krokomierz wybił 55 kilometrów, co pokrywało się z obliczeniami na mapie. Czerwony szlak PTTK wskazuje na mniej, jednak ja zawsze prowadzę turystów innymi drogami.

Przetrwaliśmy mróz, wiatr, nieprzyjemności związane z kłusownikami i inne utrudnienia, nie po to żeby coś udowadniać. My po prostu kochamy turystykę pieszą, a zima też jest po to, żeby w tym czasie ją czynnie uprawiać. To był doskonały sprawdzian wytrzymałości, wytrwałości i odporności organizmu na zimno. „Nie taki diabeł straszny”. Większy sukces upatruję w pokonanym dystansie i tak rewelacyjnym czasie. Dla przykładu podam, że Ekspedycja Nadwarciańska, organizowana w maju w ciągu trzech dni ( 60 godzin) pokonuje odcinek blisko 50 kilometrów.

Piotr Durski, syn znanego słupeckiego chirurga, to doskonały kompan na takie podróże. Jest młodszy ode mnie o 16 lat i choć ma mniejsze doświadczenie w turystyce, to jego kondycji i samozaparcia mogą mu zazdrościć przede wszystkim rówieśnicy. Właśnie oni wychodzili z wszelkiego podziwu i ze zdziwieniem reagowali na ten pomysł. W moim przypadku było podobnie. Laicy pomyślą sobie pewnie, że to czysta głupota i, że mamy klepki poukładane nie po kolei. Moi turystyczni przyjaciele też nie dawali wiary w powodzenie zimowej eskapady. Jednak później, ci, którzy wiedzieli o naszym szczęśliwym finale – szczerze nam pogratulowali.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja